poniedziałek, 15 grudnia 2008

1.30 2. PWF - Mamma Mia! Czyli na pohybel pajacom...

Och te moje tytuły... Ale cóż postanowiłem sobie zrobić dzisiaj
2. Poniedziałkowy Wieczór Filmowy, na który wybrałem Mamma Mia!, aby poprawić sobie humor po dniu pracy.
Poziom wqr****** dawno nie osiągnął u mnie tak wysokiego pułapu jak dzisiaj. Od grudnia zeszłego roku pisaliśmy projekty unijne. Jakoś w maju, czy czerwcu przyszła decyzja, że nasz projekt nie przeszedł. A dzisiaj się dowiedziałem, że jednak przeszedł, tylko jakimś cudem moja osoba została z niego wykreślona. No ale cóż, czego mógłbym się spodziewać po tej "fajnej" szkole, a raczej moich kolegach. Czego się nie robi dla mamony... Albo z zemsty za to, że się kiedyś zwolniło pewnego nieroba, który teraz się odegrał. Wojować nie będę, bo projekt jest realizowany od września, a mnie widocznie od samego początku w nim nie przewidywano...
I miej tu człowieku inwencję do dalszej twórczej pracy. Krótko mówiąc: Na pohybel pajacom
Aby rozładować tę złą energię, postanowiłem obejrzeć dzisiaj coś wesołego, wybór był prosty - Mamma Mia!



"Mamma Mia!" jest jak podstarzała hipiska: średnio urodziwa, ubrana we wdzianka z poprzedniej epoki i trochę tandetna. Wszystkie te cechy unieważnia jednak urok osobisty dzieła – wystarczy posiedzieć w jego towarzystwie parę minut, a noga sama zaczyna tupać z ekscytacji, zaś na twarzy pojawia się uśmiech od ucha do ucha. I tak do samego końca...

Czy mogło być inaczej, skoro inspiracją i główną treścią scenicznego pierwowzoru filmu były piosenki szwedzkiego zespołu ABBA, w których swego czasu zakochało się pół świata? Moja Matka do dziś wspomina prywatki przy winie, gdy z głośników magnetofonu sączyły się jedwabiste dźwięki "Dancing Queen" i "Gimme, Gimme, Gimme!'". Jeszcze dwa tygodnie przed polską premierą "Mamma Mia!" wyczytałem, że jego ścieżka dźwiękowa zyskała u nas status złotej płyty, sprzedając się w 10-tysięcznym nakładzie. Nie ma rady – czeka nas nowe (stare) szaleństwo do upadłego.

Musical Phyllidy Lloyd jest kiczem, ale tak rozkosznym, iż przez palce nie może mi przejść jakaś złośliwa obelga. To może napiszę coś o fabule? Rzecz dzieje się na bajecznej wyspie u wybrzeży Grecji, gdzie mieszka sobie Donna (wspaniała Streep) ze swoją dorastającą córą Sophie (Seyfried). Dziewczyna właśnie się zakochała i postanowiła wyjść za mąż. Problem w tym, że nie wie, kto jest jej ojcem. Dwie dekady wcześniej (film rozgrywa się chyba w latach 80. - pocztówkowe wspominki upstrzone są dziećmi-kwiatami z czasów rewolucji 68') Donna miała romans z trzema facetami (Brosnan, Skarsgard, Firth), ale żaden ze związków nie zakończył się hasełkiem "żyli długo i szczęśliwie". Któryś z panów (aktualnie statecznych bogaczy) użyczył nasienia przy spłodzeniu Sophie. Tylko który?! Aby rozwikłać tę zagadkę rezolutna małolata rozsyła zaproszenia na swój ślub samczemu tercetowi, który zjawia się na wyspie w komplecie.

Sprawa ojcostwa, choć z początku wydaje się sednem filmu, zostaje rozwiązana zgodnie z zasadami Flower Power. Dużo ciekawsza wydaje się historia weteranów wolnościowego zrywu, którzy dziś ugrzęźli w okowach zwykłego życia. Weselna impreza staje się okazją do ostatniej zabawy na całego, by potem ustalić priorytety i przyjemnie zgnuśnieć. Młodzi powinni za to szaleć do upadłego – kochać się, podróżować po świecie, tańczyć i śpiewać... oczywiście piosenki ABBY. Twórczość skandynawskiej grupy nie zestarzała się ani trochę. Jej rozrywkowy potencjał jest tak silny, że współczesna scena pop może się schować w krzakach.

Nie mam zamiaru już nic więcej napisać. "Mamma Mia!" jest u nas hitem i jest to równie pewne jak kolejna edycja "Tańca z gwiazdami". Z tą różnicą, iż w filmie Lloyd są prawdziwe gwiazdy. Chociaż czasami fałszują.

Brak komentarzy: