Po tym jak zainicjowałem PWF*, postanowiłem dzisiaj rozpocząć drugi cykl Coś na Ząb (CnZ).
Ze względu, że cykl ten rozpoczynam w niedzielę, zaczniemy od niedzielnego śniadania :D.
Moja propozycja na dziś to:
Jajko na miękko
Jest to danie, które wymaga szczególnej
uwagi, gdyż w łatwy sposób można
je zepsuć i otrzymać Jajko Na Twardo,
a to nie jest naszą intencją.
Do przygotowania będzie nam potrzebne:
Świeże jajko.
Sól kuchenna (nie za wiele).
Garnuszek, łyżeczka, kieliszek (lub jak nie jesteśmy studentem -
zwykła podstawka do jajka), kuchenka.
Oraz ewentualnie kromka krojonego chleba na "zagrychę".
Czynności zasadnicze:
Do garnuszka wsypujemy łyżeczkę soli - zapobiegnie to
rozlaniu się jajka, gdyby podczas gotowania pękła skorupka.
(białko się ścina)
Lejemy wody na tyle, żeby mogła zakryć jajko. Wstawiamy na kuchenkę, wkładamy jajko
i czekamy,aż woda zacznie wrzeć. Gotujemy DWIE-TRZY minuty.
Jeżeli się zagapimy, może się okazać, że otrzymaliśmy Jajko Na Twardo.
Kiedy zakończymy gotowanie, ostrożnie, przez ścierkę łapiemy
garnuszek i wstawiamy go do zlewu, zalewając zimną wodą.
Kiedy już woda jest letnia, uderzamy łyżeczką w jajko tak,
żeby spowodować pęknięcia - obieramy do połowy ze skorupki,
wstawiamy do kieliszka (wersja studencka), bądź podstawki -
opcjonalnie, dla tych, którzy lubią, po zjedzeniu czubka jajka,
można żółtko posypać odrobiną soli. Spożywamy zagryzając
kromką krojonego chleba.
SMACZNEGO!
* PWF - Poniedziałkowe Wieczory Filmowe
niedziela, 30 listopada 2008
sobota, 29 listopada 2008
sobota, 22 listopada 2008
1.24 Nabucco
Nic tak nie cieszy, jak wpadki artystów na scenie... Wczorajszego wieczora postanowiłem się odchamić i poszedłem do opery. W repertuarze - Nabucco.
Cały przejęty, aby się nie spóźnić dotarłem do świątyni dźwięku i śpiewu.
Spektakl można uznać za przyzwoity, chociaż na kolana nie powalał. Fakt było kilku śpiewaków, których słuchało się z zapartym tchem, ale niestety nie byli to wszyscy główni soliści.
Z przyjemnością słuchało się Jacka Greszta (Zachariasz), Halinę Fularę-Dudę (Abigail), Bartłomieja Tomakę (Arcykapłan Baala) i Victorię Vatuninę (Anna). Niestety reszta była na przeciętnym poziomie. Sam Nabucco (Rafał Songan) śpiewał tak jakby miał poważny problem z wymową, w niektórych partiach miałem wrażenie, że facet sepleni. W dodatku, w każdej scenie, w której występował miał jakąś wpadkę, a to prawie spadł z rydwanu, a to nie mógł wydobyć miecza z pochwy, a to pokazywał swoje zielone ohydne ochraniacze na kolana... Jak wychodził na scenę człowiek zaczynał bardziej interesować się tym jaką wpadkę będzie miał tym razem, niż jego występem...
Zachwycała natomiast gra orkiestry pod kierunkiem Macieja Fingasa.
Reasumując spektakl można obejrzeć, jeżeli nie ma się nic ciekawszego do roboty w domu.
Cały przejęty, aby się nie spóźnić dotarłem do świątyni dźwięku i śpiewu.
Spektakl można uznać za przyzwoity, chociaż na kolana nie powalał. Fakt było kilku śpiewaków, których słuchało się z zapartym tchem, ale niestety nie byli to wszyscy główni soliści.
Z przyjemnością słuchało się Jacka Greszta (Zachariasz), Halinę Fularę-Dudę (Abigail), Bartłomieja Tomakę (Arcykapłan Baala) i Victorię Vatuninę (Anna). Niestety reszta była na przeciętnym poziomie. Sam Nabucco (Rafał Songan) śpiewał tak jakby miał poważny problem z wymową, w niektórych partiach miałem wrażenie, że facet sepleni. W dodatku, w każdej scenie, w której występował miał jakąś wpadkę, a to prawie spadł z rydwanu, a to nie mógł wydobyć miecza z pochwy, a to pokazywał swoje zielone ohydne ochraniacze na kolana... Jak wychodził na scenę człowiek zaczynał bardziej interesować się tym jaką wpadkę będzie miał tym razem, niż jego występem...
Zachwycała natomiast gra orkiestry pod kierunkiem Macieja Fingasa.
Reasumując spektakl można obejrzeć, jeżeli nie ma się nic ciekawszego do roboty w domu.
czwartek, 20 listopada 2008
niedziela, 16 listopada 2008
1.22
Listopad… Cudownie, melancholijnie, mokro… Uwielbiam te porę roku. Mimo, że niesie za sobą groźbę chandry (tak jak ostatnio :D), ale było minęło. Nie ma nic przyjemniejszego jak jesienny wieczór z lampką wina, a wczesna pora nocna z kubkiem gorącej czekolady i fajna książką… Ot jesień, jesień, jesień…
Leopold Staff Deszcz jesienny
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...
Wieczornych snów mary powiewne, dziewicze
Na próżno czekały na słońca oblicze...
W dal poszły przez chmurną pustynię piaszczystą,
W dal ciemną, bezkresną, w dal szarą i mglistą...
Odziane w łachmany szat czarnej żałoby
Szukają ustronia na ciche swe groby,
A smutek cień kładzie na licu ich miodem...
Powolnym i długim wśród dżdżu korowodem
W dal idą na smutek i życie tułacze,
A z oczu im lecą łzy... Rozpacz tak płacze...
To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...
Ktoś dziś mnie opuścił w ten chmurny dzień słotny...
Kto? Nie wiem... Ktoś odszedł i jestem samotny...
Ktoś umarł... Kto? Próżno w pamięci swej grzebię...
Ktoś drogi... wszak byłem na jakimś pogrzebie...
Tak... Szczęście przyjść chciało, lecz mroków się zlękło.
Ktoś chciał mnie ukochać, lecz serce mu pękło,
Gdy poznał, że we mnie skrę roztlić chce próżno...
Zmarł nędzarz, nim ludzie go wsparli jałmużną...
Gdzieś pożar spopielił zagrodę wieśniaczą...
Spaliły się dzieci... Jak ludzie w krąg płaczą...
To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...
Przez ogród mój szatan szedł smutny śmiertelnie
I zmienił go w straszną, okropną pustelnię...
Z ponurym, na piersi zwieszonym szedł czołem
I kwiaty kwitnące przysypał popiołem,
Trawniki zarzucił bryłami kamienia
I posiał szał trwogi i śmierć przerażenia...
Aż, strwożon swym dziełem, brzemieniem ołowiu
Położył się na tym kamiennym pustkowiu,
By w piersi łkające przytłumić rozpacze,
I smutków potwornych płomienne łzy płacze...
To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...
Leopold Staff Deszcz jesienny
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...
Wieczornych snów mary powiewne, dziewicze
Na próżno czekały na słońca oblicze...
W dal poszły przez chmurną pustynię piaszczystą,
W dal ciemną, bezkresną, w dal szarą i mglistą...
Odziane w łachmany szat czarnej żałoby
Szukają ustronia na ciche swe groby,
A smutek cień kładzie na licu ich miodem...
Powolnym i długim wśród dżdżu korowodem
W dal idą na smutek i życie tułacze,
A z oczu im lecą łzy... Rozpacz tak płacze...
To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...
Ktoś dziś mnie opuścił w ten chmurny dzień słotny...
Kto? Nie wiem... Ktoś odszedł i jestem samotny...
Ktoś umarł... Kto? Próżno w pamięci swej grzebię...
Ktoś drogi... wszak byłem na jakimś pogrzebie...
Tak... Szczęście przyjść chciało, lecz mroków się zlękło.
Ktoś chciał mnie ukochać, lecz serce mu pękło,
Gdy poznał, że we mnie skrę roztlić chce próżno...
Zmarł nędzarz, nim ludzie go wsparli jałmużną...
Gdzieś pożar spopielił zagrodę wieśniaczą...
Spaliły się dzieci... Jak ludzie w krąg płaczą...
To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...
Przez ogród mój szatan szedł smutny śmiertelnie
I zmienił go w straszną, okropną pustelnię...
Z ponurym, na piersi zwieszonym szedł czołem
I kwiaty kwitnące przysypał popiołem,
Trawniki zarzucił bryłami kamienia
I posiał szał trwogi i śmierć przerażenia...
Aż, strwożon swym dziełem, brzemieniem ołowiu
Położył się na tym kamiennym pustkowiu,
By w piersi łkające przytłumić rozpacze,
I smutków potwornych płomienne łzy płacze...
To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...
środa, 12 listopada 2008
poniedziałek, 10 listopada 2008
1.20 Nikogo nie ma w domu!
Puk, puk.
- Kto tam?
- Chandra!
- Spier*****! Nikogo nie ma w domu!
Tak się czułem przez ostatnich kilka dni. W dodatku musiałem iść dzisiaj do pracy. Do nowej pracy. Dostałem kilka godzin w Świętej Szkole i na domiar złego okazało się, że nie mają odpracowanego poniedziałku. Więc rano musiałem zwlec się z wyra i pojechać nauczać...
Wieczorem odwiozłem chrześniaka na trening, a w drodze powrotnej ze stadionu wstąpiłem z siostrą do Focusa oblookać piekielne machiny do kuchni. Ona chciała kupić sobie robota kuchennego, ja expres do kawy. Summa summarum ani ja, ani ona nic takiego nie kupiliśmy, ale zwiedzanie tej świątyni mamony zajęło nam sporo czasu...
A na ścisk i ból żołądka wywołany chandrą, która chyba przez okno mi wlazła, na szczęście pomogła mi melisa...
- Kto tam?
- Chandra!
- Spier*****! Nikogo nie ma w domu!
Tak się czułem przez ostatnich kilka dni. W dodatku musiałem iść dzisiaj do pracy. Do nowej pracy. Dostałem kilka godzin w Świętej Szkole i na domiar złego okazało się, że nie mają odpracowanego poniedziałku. Więc rano musiałem zwlec się z wyra i pojechać nauczać...
Wieczorem odwiozłem chrześniaka na trening, a w drodze powrotnej ze stadionu wstąpiłem z siostrą do Focusa oblookać piekielne machiny do kuchni. Ona chciała kupić sobie robota kuchennego, ja expres do kawy. Summa summarum ani ja, ani ona nic takiego nie kupiliśmy, ale zwiedzanie tej świątyni mamony zajęło nam sporo czasu...
A na ścisk i ból żołądka wywołany chandrą, która chyba przez okno mi wlazła, na szczęście pomogła mi melisa...
Subskrybuj:
Posty (Atom)