Sezon operowy 2010/2011 uważam za otwarty.
Lakme była spektaklem, który ten sezon otworzył. Lakszmi - piękna małżonka boga Wisznu, ozdobiona kwiatem lotosu jest jedną z najważniejszych bogin hinduskich. Lakmé to inna forma jej imienia, jakie nosi bohaterka opery Léo Delibesa, córka bramina, której głos dźwięczący niczym dzwoneczki oczarowuje słuchaczy.
Historia opowiedziana przez ten utwór, to typowa historia miłości zakazanej - ona i on pochodzą z rożnych kręgów kulturowych oraz z rożnych stanów społecznych...
Czy Lakme była udanym wyborem na inaugurację sezonu - i nie i tak.
Nie ponieważ zawiódł balet. Po olśniewających tańcach z Giocondy, tutaj miałem wrażenie, że występuje jakaś prowincjonalna zgraja amatorów, a nie profesjonalny zespół taneczny. Panny chyboczące się podczas tańca, gdzie widz odnosi wrażenie, że zaraz się poprzewracają. Tancerki nie potrafiły utrzymać równowagi. Nawet duet "akrobatyczny", który mógłby być wisienką na torcie wypadł słabo. Panowie też nic ciekawego nie pokazali.
Jeżeli ktoś zabiera się układanie choreografii w takich przedstawieniach, to powinien mieć jakieś pojęcie o stylach tańca, które prezentuje. Po wczorajszym spektaklu odniosłem wrażenie, że pani choreograf nigdy nie widziała hinduskich tańców. Jeżeli nie miała okazji - oto mała próbka. Układy taneczne z filmów Bollywood!
Tak, bo przedstawienie było ciekawe, w niektórych momentach przesiąknięte erotyzmem. Soliści całkiem ciekawie dobrani, jeżeli chodzi o barwy głosów, chociaż i tu nie obeszło się bez zgrzytów. Gerald zbyt zniewieściały, jak na brytyjskiego oficera. Jego barwa głosu zaczynała męczyć słuchacza po 5 minutach... natomiast Lakme i Mallika - rewelacyjne. "The Flower Duet" w ich wykonaniu można słuchać i słuchać...
Reasumując. Bydgoska Lakme przedstawieniem jest średnim. Nie powinno się zabierać na nie osób, które nigdy nie były w operze, bo tak jak chłopak siedzący za mną powiedzą: "Jestem tu pierwszy i ostatni raz."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz