Sam nie wiem od czego zacząć. Ostatni tydzień był bardzo bogaty w różne przeżycia. Zaczęło się od rekolekcji wielkopostnych. Wygłaszał je dla młodzieży naszej szkoły duszpasterz krakowskich środowisk akademickich. Zapowiadało się ciekawie... Ale na zapowiedziach się skończyło. Podczas nauk dowiedziałem się, że Bydgoszczanie są ludźmi dużej wiary, bo modlą się w dużych kościołach... Hmm ciekawe podejście – moja parafia mieści się w małym baraku, bo kościół się dopiero buduje, więc moja wiara wg duszpasterza też jest znikoma... Poza tym duchowny strasznie się dziwił, że w naszym pięknym mieście kobiety jeżdżą dużymi samochodami – stać je to jeżdżą, jak to skomentował jeden z moich wychowanków. Apogeum zostało osiągnięte, jak ksiądz zaczął opowiadać o ołówku stworzonym przez Boga, dla którego powinno liczyć się wnętrze... Chłopcy wtedy nie wytrzymali i grzecznie zwrócili uwagę, że to nie ten poziom i rekolekcje są dla szkoły średniej, a nie podstawówki... Poza tym częstotliwość przeskakiwania z tematu na temat też była niesamowita. Duszpasterz zmieniał temat średnio co 2-3 minuty... Skoro młodzież stwierdziła, że był to czas zmarnowany i woleliby spędzić go na lekcjach, to coś było nie tak.
Rekolekcje – niech zacytuję kolegę – dla mnie dno!
Po wątpliwej jakości naukach w czwartek udałem się do naszej opery. Tym razem była to La Traviata... Cytując innego kolegę – dla mnie bomba!
Był to jeden z najlepszych spektakli, jakie widziałem w swoim życiu. Oczywiście niezapomnianym będzie Traviata oglądana po raz pierwszy w Teatrze Wielkim w Warszawie, ale ten był majstersztykiem.
Solistka, która kreowała rolę Violetty - Victoria Vatutina – była nagradzana po swoich ariach gromkimi brawami, jej głos powodował, że po moim ciele co chwilę przechodziły ciarki. Poza tym świetna aktorsko. Zachwyceniu mojemu nie było końca... Alfredo – w tej roli Vasyl Grokholskyj – razem z Victorią tworzyli idealną parę... Do tego znakomita scenografia, stroje i w ogóle – cymes. Obejrzenie bydgoskiej La Traviaty było istną ucztą...
Niestety całą przyjemność obcowania ze Sztuką – tak, tak przez wielkie S – popsuł mi popołudniowy telefon od mojego szefa. Niby nic, a jednak. Po ostatnich doświadczeniach mam nauczkę, że gdy dzwoni do mnie szef, to nic miłego mnie nie czeka. Niestety nie odebrałem telefonu od niego, bo nie słyszałem jak to ustrojstwo dzwoniło. Oddzwoniłem po godzinie, ale szef był już nieuchwytny. Ania z kancelarii powiedziała mi, że jak tylko pojawię się w pracy na drugi dzień, to mam się do niego stawić... Hmm. Wizyty w Jaskini Lwa też z niczym dobrym mi się nie kojarzą.
Po tym telefonie ogarnęło mnie milion myśli, cóż złego znów zrobiłem... Jedyne sensowne wyjaśnienie chęci spotkania szefa ze mną, była sprawa odejścia ucznia ze szkoły na miesiąc przed jej końcem...
Dzisiaj cały w niepokoju udałem się do Jaskini Lwa. Dobry humor szefa spowodował, że wizyta była miła i uprzejma, a Król Lew łaskawy... I miałem rację, chodziło o to pacholę, które zrezygnowało ze szkoły w klasie maturalnej na miesiąc przed końcem szkoły i w dodatku nie potrafiło powiedzieć w jakiej szkole będzie naukę kontynuowało... Niech zacytuję: „Niestety nie znam szkoły, w jakiej będę się teraz uczył – wychowawca wie, co to za szkoła”. Cudnie.
Na szczęście tydzień roboczy dobiega końca i mam cichą nadzieję, że żadne niespodzianki mnie już nie spotkają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz